poniedziałek, 10 października 2011

Kondycja współczesnego viking metalu. Część I.

Oczywistym jest, iż słuchanie tzw. "viking metalu" idzie poniekąd na bakier z ideologią propagowaną na naszym blogu. Wydaje się jednak, że nie w stopniu tak rażącym jak chociażby nagminne i absurdalne "jestem blackmetalowcem, ale wierzę w Boga". Przede wszystkim razi często pozytywne nastawienie wykonawców do otoczenia i zachłyśnięcie się przynależnością do lokalnej społeczności. Niemniej z muzyki tej bije również zamiłowanie do środowika naturalnego, które i Pustelnik sobie ceni. Natura ta jednak często nie bywa nieprzyjazna i złowroga (ale i tak lepsza od ludzkiego otoczenia), lecz raczej sielankowa i idylliczna. Ale to już raczej kwestia punktu widzenia i odczuć obserwatora. Jeden może tworzyć piosenki leżąc na mchu, a inny stojąc po pas w bagnie.


Leader zespołu Thyrfing wyrażający liryczne dark side of life

Przede wszystkim należy przeprosić za posługiwanie się tym jakże idiotycznym określeniem dla opisywanego gatunku (wątpię ażeby brzmiał poważnie dla ludzi "z zewnątrz"), niemniej termin utarł już sobie pewne znaczenie i permanentnie wszedł do użytku. Można nawet powiedzieć, że jest nadużywany. Jeśli wierzyć statystykom Metalowego Centrum Dowodzenia, w ciągu ostatnich pięciu lat liczba zespołów mających z wikiństwem cokolwiek wspólnego wzrosła prawie czterokrotnie. Wynika to nie tylko z opętańczej manii przypinania zespołom debilnych etykietek (przez fanów tudzież same kapele), ale także z istnego boom na zespoły folk metalowe i pokrewne. Moim zdaniem jest coraz gorzej i nurt coraz bardziej traci na jakości. Nastąpił gwałtowny wzrost liczby około-gatunkowych wydawnictw, które przy wsparciu konkretniejszego kapitału rozbryzgują wokół niestrawną, sraczkowatą papkę, którą próbuje się wcisnąć pod jakże kuszącymi szyldami takimi jak np. "battle metal" czy "pirate metal" (sic). Imbecylizm tych określeń nie wymaga komentarza. Szerzą się również niezdrowe trendy. Przede wszystkim widać dwa niezmiernie odtwórcze nurty, a mianowicie wypociny naśladowców Amon Amarth, a z drugiej strony Ensiferum. Przez ostatnie lata chyba z połowa nowości muzycznych z którymi miałem styczność, a które określano jako rzekomo "viking metal" brzmiało jak dokładne kopie dokonań którejś z powyższych kapel. Jakby granie melodyjnego death metalu z infantylnie cyrkową i bombastyczną otoczką świadczyło o byciu true vikingiem. Otóż nie. Rzadziej, ale też się zdarza, spotykam się ze starannymi reprodukcjami przełomowych wydawnictw nieśmiertelnego Bathory. O ile inspiracja tym zespołem jest zawsze mile widziana, to nie na miejscu będzie bezwstydne i bezmyślne kopiowanie tego stylu. Zespoły tego pokroju (nie podaję z nazwy, aby nie robić im reklamy) nie zdają sobie sprawy, że nigdy nie będą niczym więcej jak tribute bandami a VM to nie tylko falsyfikowanie brzmienia konkretnych dwóch wydawnictw. Może powinny one zacząć określać się jako "Twilight of the Gods metal" tudzież "Hammerhearth metal". W bagnie, które narosło wokół interesującego nas gatunku pojawiają się także inne dewiacje. Często bowiem tworzy się międzynarodowe, liczące dziesiątki muzyków projekty, których luźne zwieracze popuszczają po kilka wydawnictw rocznie (!). Ucierają się też zabawne schematy m. in. wizerunkowe (vide pozy wymalowanych w barwy wojenne suchoklatesów wymachujących toporami, plastikowymi zapewne), dotyczące konotacji rodzinnych (mile widziane gdy członkowie są krewnymi w linii bocznej, jeśli nie są braćmi, to przynajmniej żeby byli kuzynami) czy parytetowe (zapraszanie fanek Tarji na wokal przez "wojownicze" zespoły). Pesymistycznie nastawia też trend na zmierzanie w opływajacym w lukrze kierunku symfoniczno-power metalowym. Strach myśleć, że tego typu młode zespoły mogą być przyszłością sceny.


Fan Ensiferum oczekujący na sygnał do ataku na wrogów swojej ulubionej kapeli

Ze starymi kapelami też jest średnio. Bathory i Windir tragicznie zakończyły działalność w smutnych okolicznościach, Isengard i Storm okazały się chwilowymi zrywami a Falkenbach co prawda żyje, ale ewidentnie zatrzymał się w czasie (choć fanów to pewnie nie zraża). Mithotyn dawno umarł a Enslaved postanowił "wzbogacić" swoje brzmienie aluzjami do Opeth. Pewną wiarę w gatunek podtrzymuje Moonsorrow, który co prawda zdaje się rezygnować z nagrywania normalnych płyt na rzecz przydługich, monumentalnych audiobooków (bo nie wiem jak inaczej nazwać ostatnie wydawnictwa), ale na koncertach grają wciąż żywo i swojsko (aktualnie przygotowują się do plądrowania Chin).
W ciągu ostatniego roku natomiast udało się zauważyć niewielką poprawę. Część zespołów wznowiła działalność, z nowych również da się wybrać co bardziej trve unikaty. We wcześniejszym wywodzie nie zostało wskazane czym w zasadzie jest ów "viking metal" i nie zamierzamy wykładać żadnej oficjalnej definicji (choć posiadamy co do tego swą własną doktrynę). Ograniczymy się do praktycznego wskazania wydawnictw z ostatnich lat, które zdają się właściwie reprezentować gatunek, a przynajmniej są godne uwagi.


King of Asgard - Fi'mbulvintr (2010)



Ależ wielkie było moje zaskoczenie, kiedy dowiedziałem się, że Karl Beckmann i Karsten Larsson, byli członkowie legendarnej w pagan kręgach formacji Mithotyn otworzyli nowy muzyczny projekt. Zupełnie jakby wysłuchali gorzkich żali takich jak ja, skromnych słuchaczy, którzy nie mogli się pogodzić z tym, że na gruzach jednej z najbardziej oryginalnych klimatyczno-metalowych kapel jakie istniały zrodził się plugawy, obrzydliwie pedalski power metalowy twór (a zwie się Falconer czy jakoś tak), a powrotu do konkretnego grania już nigdy nie będzie. A jednak stało się, dwóch panów postanowiło dobrać nowy skład i wrócić do muzycznych korzeni pod nową nazwą. King of Asgard ze swoim debiutem brzmi mniej więcej jak logiczna konsekwencja "Gathered around the Oaken Table". "Fi'mbulvintr" brzmi jednak lepiej niż ostatnie dokonanie Mithotyn, które było już niestety wtórne i wyraźnie wypalone z pomysłów. Stylem podchodzi pod melodic death, czyli średnio, ale na szczęście kompozycje są bardzo przemyślane i zróżnicowane. Muzyce tej nie brakuje pazura, riffy są konkretne, ładne technicznie, nie ma klawiszowych rozmiękczaczy, które są zbędne, gdyż i bez tego twórcom udało się stworzyć odpowiedni, subpolarny klimat. Kawałki są krótkie i skondensowane. Nie powiem, żeby porywały na wyżyny muzycznej ekstazy, ale dostarczają odpowiedniej dawki energetycznej. Poleciłbym do słuchania np. podczas jazdy samochodem, tudzież szatańskim czołgiem. Niemniej, co mnie urzeka najbardziej, taki rodzaj grania zasługuje na miano true viking metalu, który wyraźnie wybija się wśród tego co wydaje się obecnie. Panowie pamiętają większość dobrych patentów i wprowadzają nowe, wiedzą jak połączyć skandynawsko-ludowe motywy z typowym metalowym riffage, a to że efekt końcowy nie brzmi jak gówno przyprawia mnie wręcz o łzy wzruszenia. Zespołowi, poza mało wyszukaną nazwą (King of Assguard) ciężko cokolwiek zarzucić. Materiał jest po prostu dobry i treściwy.



Surturs Lohe - Nornenwerk (2011)


Kapele niemieckie są niewątpliwie ciekawym zjawiskiem. Choć generalnie nie deklarują się jako przedstawiciele nurtu viking, to osobiście niektóre z nich bym do gatunku zaliczył. Zasadniczą różnicą jest tu oddawanie czci nie Mroźnej Północy, a leśnym połaciom poszczególnych landów, z których wywodzą się muzycy (szczególnym powodzeniem cieszy się Turyngia). Mają one własny panteon bóstw germańskich, które w zasadzie mają swoje odpowiedniki w mitologii skandynawskiej. Poza tym w muzyce dominują bardzo podobne patenty, które wykorzystywane są przez pagan metalowców ze Skandynawii. Jeden z takich zespołów, Surturs Lohe (nazwa nawiązuje do olbrzymiego Surtura i jego rozpalonego miecza) niespodziewanie powrócił z martwych, by po latach uraczyć nas prawdziwie pogańskim graniem. Trochę to zaskakujące jak na kapelę z 15-letnim stażem, ale ich najnowsze wydawnictwo epatuje dziecinną i wręcz rozczulającą naiwnością. Sama okładka już wygląda jak praca konkursowa dzieci z MDK pt. "Złota pogańska jesień". Z jednej strony choć produkcja i warsztat lepszy (choć o porywach wirtuozerskich nie może być mowy) a wyczucie ciężaru na starość wyraźnie stępione (jedynie kawałek "Kriegslied" ma konkretniejsze blackowe pierdolnięcie) to całe to parcie ku uwielbieniu natury i byciu true poganinem jeszcze bardziej wyeksponowane. Mamy tu mnóstwo riffów ala Bathory, akustycznych pasaży, choirów (ważne), flecików, średnich temp i średniowiecznych melodii. Momentami ktoś zaskrzeczy, ale przeważnie udzielają swoich czystych, uduchowionych głosów mili niemieccy państwo. Płyta zawiera nową wersję numeru "An Die Heimat", ktory słyszeliśmy już na "Wo Einst Elfen Tanzten". Możliwe, że ta sama wokalistka, ale głos już dojrzalszy, bardziej dumny, drżący i operowy. Wszystko bardziej podniosłe, wyszlifowane, patetyczne i dosłodzone. Kawałek "Weltenbaum" (oh Weltenbaum, oh Weltenbaum trololo...) to prawie pięciominutowa pagan metalowa przyśpiewka, tak nabożna i uroczysta, że określiłbym ją nie tyle co oazową a wręcz pierwszokomunijną. To może odpychać trochę tych, którzy oczekują większej ilości siarki i syfu po muzyce, tym z kolei mogę polecić "siostrzany" zespół Helritt. Surturs Lohe jawi się jako taki ot zespół pokojowych leśnych ludków, którym dobrze żyje się w gęstwinach. Z muzyki bije miłość do natury i przodków, a zarazem taka jakby wyczuwalna podskórnie chęć zamoczenia topora w tych chujkach spod znaku krzyża, które splugawiły im leśne sanktuaria. Godna polecenia, przyjemna i szczera muzyka, bo wykonawcy zdecydowanie wierzą w to co robią. Trzeba mieć jedynie na to odpowiedni nastrój.



Einherjer - Norrøn (2011)


Norweski zespół Einherjer to niewątpliwi klasycy gatunku, stare dziady z dość pokaźnym dorobkiem. Mi jednak kojarzyli głównie z pewnym klipem, w którym kilku śmiesznych typków wykonywało epileptyczne ruchy w rytm chwytliwej muzyki. Szczerze mówiąc całokształt dokonań nigdy do mnie nie przemawiał, takie to było mało wyraziste i miałkie, niby-progresywne dreptanie w miejscu. Nawet jak miało być epicko to reakcją był kolejny ziew. "Norrøn", ich najnowszy pomiot zaskoczył mnie na tyle pozytywnie, że aż postanowiłem trochę go rozreklamować. Pod okładką, przypominającą ilustrację do książeczki z bajeczkami dla dzieci kryje się naprawdę solidny materiał. Już w pierwszych sekundach po włączeniu odtwarzacza przyparci zostajemy do potężnej ściany dźwięku, po czym napiera na nas perkusyjna machina wojenna. Co zwraca uwagę jako pierwsze, to śliczna, profesjonalna produkcja. Wokal i każdy z instrumentów są perfekcyjnie dopracowane brzmieniowo. Utwory są bardzo rytmiczne i dynamiczne, w klasycznych średnich tempach, choć zdarzają się szybsze, blackowe zawirowania. Od strony technicznej warsztat również wzorowo, charakterystyczny, skrzypiący wokal Grimara brzmi naprawdę świetnie i nie tylko dotrzymuje kroku ciężkiemu, pulsującemu instrumentarium, ale przenika dotkliwie wszystko tworząc spójne, mocne brzmienie. Na pochwałę zasługują również śliczne partie na gitarach akustycznych i eleganckie solówki, momentami w bajeranckim rockowym stylu (taki przyjemny trend od czasów "Głosu Stali" Nokturnal Floydów). Do płyty jednak miałbym też kilka zastrzeżeń. Przede wszystkim chórki. Ogólnie zasługują one na pełną aprobatę, niemniej momentami wydają się zbyt nachalne, jakby panowie bardzo chcieli podkreślić swoją epickość, tak żeby mieć pewność, że wszyscy to zauważyli. Zawodzenie z "Alu Alu Laukar" kojarzy się trochę z tym, które słychać na nowym klipie Dimmu Borgir (tym, gdzie członkowie wyprowadzają wilki na smyczy, hehe). Utwór też brzmi nieco kuriozalnie przez industrialowy beat, podchodzący pod jakiś Rammstein czy inny zakazany dla true pagan metalowców zespół. Ale kawałek jest krótki i pozostaje nam jeszcze niespełna 40 minut muzyki, którą można się nacieszyć bez większego zażenowania. Zdecydowanie polecam. Oczywiście, mogę się założyć, że "Norrøn" nazbiera sobie sporo negatywnych recenzji (pewnie, że płyta "wtórna" i "popowa"), ale tak z reguły bywa kiedy zespół ogarnia się i wydaje coś na światowym poziomie.